Głodna sąsiadka, która nigdy nie zaznała spokoju
— Mamo, dlaczego Zosia znowu stoi pod drzwiami? — zapytałem cicho, patrząc przez wizjer na drobną sylwetkę dziewczynki. Miała na sobie za dużą, spraną kurtkę i buty, które ledwo trzymały się na nogach. Był listopad, zimno wciskało się przez nieszczelne okna naszego wynajmowanego mieszkania na Bałutach.
Mama westchnęła ciężko i bez słowa otworzyła drzwi. Zosia spojrzała na nią wielkimi, szarymi oczami. — Dzień dobry pani Kasiu… — wyszeptała. — Czy mogłabym dostać kawałek chleba? Dla mnie i dla mamy… — Jej głos był cichy, jakby bała się, że ktoś ją usłyszy.
Zawsze wtedy czułem wstyd. Wstyd, że mam pełną lodówkę, że mogę wybrać, co zjem na kolację. Mama wyciągnęła z szafki bochenek chleba i kilka plasterków żółtego sera. — Weź też jabłko, Zosiu — powiedziała łagodnie. Dziewczynka podziękowała i zniknęła za drzwiami.
Mieszkałem wtedy z rodzicami w trzypokojowym mieszkaniu na czwartym piętrze. Ojciec pracował jako kierowca autobusu miejskiego, mama była nauczycielką w podstawówce. Nie byliśmy bogaci, ale nigdy nie brakowało nam jedzenia. Sąsiedzi zza ściany byli inni. Pan Marek, ojciec Zosi, był kiedyś mechanikiem samochodowym. Teraz większość czasu spędzał w pobliskim barze mlecznym albo pod sklepem monopolowym. Często słyszałem przez ścianę jego krzyki i płacz pani Ewy, matki Zosi.
Pewnego wieczoru usłyszałem głośne trzaskanie drzwiami i tłuczenie szkła. Mama spojrzała na mnie z niepokojem. — Znowu pijany — szepnęła. Po chwili ktoś zapukał do naszych drzwi. To była pani Ewa z Zosią. Kobieta miała podbite oko i drżały jej ręce.
— Przepraszam… Czy mogłybyśmy tu chwilę posiedzieć? — zapytała cicho. Mama zaprosiła je do środka. Podała herbatę i koc. Siedzieliśmy w milczeniu, słuchając odgłosów awantury zza ściany.
— On nie zawsze taki był — powiedziała nagle pani Ewa, patrząc w okno. — Kiedyś marzył o własnym warsztacie… Ale potem stracił pracę i zaczął pić. Nie wiem już, jak mu pomóc.
Zosia siedziała skulona na fotelu, trzymając kubek obiema rękami. Miała może siedem lat, ale jej oczy były poważniejsze niż oczy dorosłych.
Po tamtym wieczorze mama coraz częściej przynosiła im jedzenie: zupę w słoiku, kanapki, czasem ciasto drożdżowe. Zosia zawsze dziękowała szeptem i znikała za drzwiami.
W szkole nikt nie zwracał na nią uwagi. Była cicha, nieśmiała, zawsze siedziała sama na przerwach. Raz widziałem, jak chłopcy z klasy śmiali się z jej dziurawych butów. Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi odwagi.
Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Na klatce schodowej spotkałem Zosię. Siedziała na schodach i płakała.
— Co się stało? — zapytałem niepewnie.
— Tata wyrzucił nas z domu… — wyszeptała. — Mama poszła szukać pomocy.
Nie wiedziałem, co robić. Zaprowadziłem ją do nas. Mama zadzwoniła po policję i opiekę społeczną. Wieczorem przyszli urzędnicy i zabrali Zosię oraz jej mamę do ośrodka interwencji kryzysowej.
Przez kilka dni było cicho za ścianą. Pan Marek czasem wracał pijany do pustego mieszkania i krzyczał na cały blok.
Minęły tygodnie. Zosia nie wróciła do szkoły. Mama mówiła, że być może trafiły do domu samotnej matki gdzieś na obrzeżach miasta.
Czułem pustkę i bezsilność. Chciałem wierzyć, że teraz będzie im lepiej, ale w głębi duszy wiedziałem, jak trudno wyrwać się z takiego życia.
Kilka miesięcy później spotkałem panią Ewę na przystanku tramwajowym. Była chudsza i starsza o kilka lat. Zosia stała obok niej, trzymając ją mocno za rękę.
— Dziękujemy za wszystko… — powiedziała pani Ewa cicho. — Bez waszej pomocy nie wiem, co by się z nami stało.
Zosia uśmiechnęła się do mnie nieśmiało.
Patrzyłem za nimi długo, gdy odchodziły w stronę nowego życia.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można uratować kogoś przed cudzym piekłem? Czy wystarczy kromka chleba i dobre słowo? A może są rany, które nigdy się nie goją?