Uwięziona w pułapce: Jak pomoc synowi i jego żonie odebrała mi wolność
– Mamo, nie rozumiesz, to tylko na chwilę! – głos Pawła drżał, a ja czułam, jak serce ściska mi się z bólu. Stał w mojej kuchni, zaciśnięte pięści, oczy pełne desperacji. Obok niego stała Magda, jego żona, z opuszczoną głową.
– Paweł, ja już nie mam siły… – wyszeptałam, ale on przerwał mi gwałtownie:
– Przecież zawsze mówiłaś, że rodzina jest najważniejsza! Potrzebujemy tylko trochę pieniędzy na wkład własny. Potem wszystko się ułoży.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ta „chwila” zamieni się w miesiące, a potem w lata. Że moje oszczędności, które odkładałam przez trzy dekady pracy jako pielęgniarka na oddziale onkologii w szpitalu w Łodzi, stopnieją szybciej niż śnieg w marcu.
Mam na imię Krystyna. Mam 62 lata i przez większość życia byłam sama z Pawłem. Jego ojciec odszedł, gdy Paweł miał pięć lat. Zawsze powtarzałam sobie, że dam radę – dla niego. Pracowałam na dwa etaty, brałam dyżury w święta i noce. Gdy był mały, spałam po trzy godziny dziennie. Gdy dorastał, martwiłam się o jego oceny, potem o towarzystwo, a potem o to, czy znajdzie dobrą pracę.
Kiedy poznał Magdę, cieszyłam się. Była cicha, trochę nieśmiała, ale widziałam, jak bardzo go kocha. Ślub był skromny – tylko najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Wtedy pierwszy raz poczułam ulgę: „Może teraz będę mogła pomyśleć o sobie? Może pojadę do sanatorium? Może kupię sobie nową pralkę?” – marzyłam.
Ale życie miało inne plany.
Paweł pracował jako informatyk w małej firmie. Magda była nauczycielką w podstawówce. Wynajmowali kawalerkę na Retkini. Po roku od ślubu przyszli do mnie z prośbą o pomoc przy kredycie na mieszkanie. „Mamo, bank wymaga wkładu własnego. 60 tysięcy. Nie mamy takich pieniędzy” – mówił Paweł. „Oddamy ci wszystko co do grosza” – zapewniała Magda.
Wiedziałam, że nie mam tych pieniędzy na koncie, ale miałam oszczędności na lokacie i trochę w skarpecie. Przez kilka nocy nie spałam. W głowie słyszałam głos własnej matki: „Dzieciom trzeba pomagać”. W końcu się zgodziłam.
Przez pierwsze miesiące wszystko wyglądało dobrze. Paweł i Magda byli szczęśliwi – nowe mieszkanie na Bałutach, własny balkon, nawet mały piesek ze schroniska. Ja wracałam do pustego mieszkania i próbowałam przyzwyczaić się do ciszy.
Ale potem zaczęły się problemy. Paweł stracił pracę – firma splajtowała z dnia na dzień. Magda zachorowała na depresję po poronieniu. Zamiast spłacać mi pieniądze, zaczęli pożyczać kolejne sumy: „Mamo, tylko do końca miesiąca…”, „Mamo, musimy zapłacić za leki…”, „Mamo, pies jest chory…”.
Z każdym przelewem czułam coraz większy ciężar na sercu. Moje konto topniało. Zrezygnowałam z sanatorium. Pralkę naprawiałam taśmą klejącą i modliłam się, żeby wytrzymała jeszcze rok.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka:
– Krysiu, widziałam twojego Pawła pod sklepem monopolowym… Nie chcę plotkować, ale wyglądał… no wiesz…
Nie chciałam wierzyć. Ale kiedy przyszli do mnie kolejny raz po pieniądze, poczułam zapach alkoholu od Pawła.
– Synu… czy ty pijesz?
– Mamo! Nie zaczynaj! – krzyknął i trzasnął drzwiami.
Magda została ze mną w kuchni. Płakała cicho.
– On nie radzi sobie z tym wszystkim… Ja też nie… – szepnęła.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w koszmarze. Paweł coraz rzadziej odbierał telefon. Magda zamknęła się w sobie. Ja chodziłam do pracy jak automat – podawałam leki pacjentom, uśmiechałam się do koleżanek z oddziału, a w środku czułam pustkę.
W końcu przyszedł ten dzień.
Była sobota rano. Siedziałam przy stole z kubkiem zimnej kawy, gdy usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam – Paweł stał na klatce schodowej z walizką.
– Mamo… Magda mnie wyrzuciła. Straciłem wszystko.
Wpuściłam go do środka. Przez kilka dni spał na kanapie w salonie. Nie rozmawialiśmy prawie wcale. Widziałam tylko jego czerwone oczy i drżące ręce.
Pewnej nocy usiadłam obok niego.
– Synku… musisz się leczyć.
Popatrzył na mnie z wyrzutem:
– Ty też nie jesteś bez winy! Gdybyś nie dawała nam pieniędzy, może byśmy się ogarnęli!
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne.
Przez kolejne tygodnie próbowałam pomóc mu znaleźć terapię. Chodziłam z nim do poradni uzależnień, rozmawiałam z lekarzami. Magda nie chciała go widzieć. Ja byłam rozdarta między współczuciem a gniewem.
W pracy zaczęły pojawiać się plotki: „Krysia wygląda na zmęczoną”, „Podobno jej syn pije”. Koleżanki unikały mnie wzrokiem.
Pewnego dnia dostałam list z banku: „Informujemy o zadłużeniu na rachunku…” Zrozumiałam wtedy, że nie mam już żadnych oszczędności. Wszystko poszło na ratowanie syna i jego rodziny.
Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się pierwszy raz od lat.
Czy naprawdę tak wygląda wdzięczność? Czy matka powinna poświęcić wszystko dla dziecka?
Paweł wyprowadził się po kilku miesiącach do hostelu dla osób uzależnionych. Magda wróciła do rodziców pod Piotrkowem Trybunalskim. Ja zostałam sama – bez pieniędzy, bez rodziny, bez nadziei.
Czasem patrzę przez okno na dzieci bawiące się na podwórku i myślę: „Czy zrobiłam wszystko dobrze? Czy mogłam postąpić inaczej?”
Dziś mam 64 lata i zaczynam od nowa – powoli odbudowuję siebie i swoje życie. Ale pytanie nie daje mi spokoju:
Czy matczyna miłość powinna mieć granice? A może to właśnie granice są największym darem dla naszych dzieci?