Czyje to dzieci? Historia ojca, który stracił grunt pod nogami

— To niemożliwe, Aniu! — krzyknąłem, trzymając w ręku wydruk z laboratorium. — To jakiś błąd, przecież to nasze dzieci!

Moja żona patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a w jej spojrzeniu mieszały się strach i niedowierzanie. W powietrzu czuć było napięcie tak gęste, że można by je kroić nożem. Siedzieliśmy przy kuchennym stole w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Za oknem padał deszcz, a krople bębniły o parapet w rytm moich przyspieszonych myśli.

Zawsze byłem pewien, że jestem ojcem Julki i Kacpra. Kocham ich od pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem ich maleńkie dłonie i usłyszałem pierwszy płacz. Ale od kilku miesięcy coś zaczęło mnie dręczyć. Może to przez plotki sąsiadów, może przez coraz częstsze kłótnie z Anią. Zacząłem zauważać, że Kacper ma zupełnie inne oczy niż ja czy Ania. Julka z kolei była do mnie podobna tylko uśmiechem. W końcu nie wytrzymałem i zamówiłem testy DNA. Chciałem tylko rozwiać wątpliwości, zamknąć temat raz na zawsze.

Wynik był jednoznaczny: „Brak pokrewieństwa biologicznego.” Przeczytałem ten fragment chyba z dziesięć razy. Czułem, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Zrobiło mi się słabo, a serce waliło jak oszalałe.

— Michał… ja nie wiem, co powiedzieć… — Ania zaczęła płakać. — Przysięgam ci, nigdy cię nie zdradziłam!

Nie wiedziałem, co myśleć. Z jednej strony znałem Anię od liceum, ufałem jej bezgranicznie. Z drugiej strony — jak mogłem zignorować naukowy dowód? Zacząłem ją podejrzewać o romans sprzed lat. Przez kilka dni nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. Dzieci czuły napięcie i pytały, dlaczego tata śpi na kanapie.

W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem rodzicom. Mama rozpłakała się przez telefon:

— Michałku, przecież te dzieci są twoje! Coś tu nie gra!

Ojciec był bardziej pragmatyczny:

— Synu, musisz to wyjaśnić do końca. Może laboratorium się pomyliło?

Zdecydowałem się na drugi test — tym razem w innym laboratorium. Wynik był identyczny. Zacząłem szukać prawnika. Ania błagała mnie, żebym nie robił tego dzieciom:

— Proszę cię, nie rób z naszego życia piekła! Kochasz je przecież!

Ale ja już byłem jak w transie. Złożyłem pozew o zaprzeczenie ojcostwa. Sąd, przesłuchania, opinie biegłych — wszystko to trwało miesiącami. Dzieci były przestraszone i coraz bardziej zamknięte w sobie. Julka przestała się do mnie przytulać na dobranoc.

W międzyczasie zaczęły się plotki wśród znajomych i rodziny. Moja teściowa przestała się do mnie odzywać. W pracy koledzy patrzyli na mnie z litością albo ciekawością.

Pewnego dnia dostałem telefon od lekarza genetyka:

— Panie Michale, czy możemy się spotkać? Wyniki są… nietypowe.

Pojechałem do Instytutu Matki i Dziecka na Woli. Lekarz rozłożył przede mną papiery:

— Pańskie wyniki wskazują na bardzo rzadką sytuację: chimerizm genetyczny.

Patrzyłem na niego jak na wariata.

— Co to znaczy?

— To znaczy, że ma pan dwa różne zestawy DNA w swoim organizmie. Jeden w krwi i ślinie — ten badaliśmy w testach — a drugi w komórkach rozrodczych. Dzieci odziedziczyły ten drugi zestaw.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

— Czyli… jestem ich ojcem?

— Tak, biologicznie tak. Ale standardowe testy tego nie wykrywają.

Wyszedłem z gabinetu jak we śnie. Zadzwoniłem do Ani:

— Kochanie… musimy porozmawiać.

Spotkaliśmy się tego samego wieczoru. Ania płakała ze szczęścia i ulgi, a ja czułem się jak największy idiota świata.

— Przepraszam cię… Przepraszam za wszystko — powtarzałem w kółko.

Ale rany już zostały zadane. Dzieci były pogubione, Ania zamknięta w sobie. Musieliśmy chodzić na terapię rodzinną przez wiele miesięcy, żeby odbudować zaufanie i poczucie bezpieczeństwa.

Czasem patrzę na Julkę i Kacpra i zastanawiam się: czy można naprawić coś, co samemu się zniszczyło? Czy jedno głupie podejrzenie może przekreślić lata miłości? Może czasem lepiej po prostu zaufać sercu niż nauce? Co wy byście zrobili na moim miejscu?